"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 4 (106), 15-28 lutego 1998


EKOFEMINIZM - CZYLI DIABEŁ

Termin "ekofeminizm" wymyśliła francuska feministka F. D'Eaubonne w r. 1974. Chciała pokazać, że los kobiety i los planety Ziemi są podobne, a wszystkiemu winna jest męska dominacja. Narodziny terminu były więc raczej niefortunne (bo nie dość, że wyrósł z feministycznych korzeni, które polska klasa polityczna i swojscy yuppies uważają za coś gorszego od komuny, Radia Maryja i Olafa Swolkienia, to jeszcze do tego z nieodpowiedzialnej Francji!).

Wkrótce jednak ekofeminizmem zajęli(ły) się enwironmentaliści i wyrwali go ze szponów feminizmu. Znaczy to tyle, że "ekofeminizm" jest od kilkunastu lat terminem odnoszącym się do aktywności tak samo mężczyzn, jak i kobiet i właściwie nigdy nie był domeną kobiecego ani żadnego innego getta. Nie zajmuje się sytuacją kobiet, lecz przedstawia pewien pryzmat patrzenia na nasz gatunek i jego historię. Jest to perspektywa przyjmująca za prawdę, że człowiek (obu płci) w podobny sposób traktuje kobiety, jak i przyrodę. W obu przypadkach postępuje brzydko, a nawet jeszcze gorzej. Co więcej - pierwsze wynika z drugiego, a drugie z pierwszego, a ideologię, która za tym stoi (zawsze ktoś lub coś za czymś stoi), ekofeministki i ekofeminiści zwą patriarchatem albo dualizmem.

Znawcy problemu mówią, że nie ma żadnego kanonu ekofeminizmu, aczkolwiek - jak napisały najbardziej znane autorki pism ekofeministycznych, siostry McGuire - ukochany przez system patriarchalny paradygmat polega na dualizmie: dominujący - podporządkowany, i układa się w następującą kolejność (od góry na dół): Bóg, mężczyzna, kobieta, dzieci, zwierzęta, przyroda.

Z kolei chyba najbardziej znanym przedstawicielem ekofeminizmu jest mężczyzna - prof. Arne Naess (uważa on, że ochrona przyrody musi bazować na czterech filarach: głębokiej ekologii, ekofeminizmie, bioregionalizmie i ekopsychologii i sam się uważa za rzecznika ekofeminizmu). Ekofeminizm bywa też nazywany filozofią postpatriarchalną.

Ekofeminizm, inaczej niż wiele nurtów feminizmu, podkreśla, że choć podział na płcie jest konstrukcją narzuconą na poziomie społecznym i często głęboko niesprawiedliwą, to jednak nie wolno zacierać biologicznych różnic obu płci, a kobiety powinny być dumne ze swoich unikalnych cech fizjologicznych.

Błędne jest natomiast przypisywanie nurtowi ekofeminizmu głoszenia, jakoby kobiety, z racji wielu cech, były bardziej predestynowane do odkrywania związków z Ziemią niż mężczyźni - ludzie, jak wszystkie zwierzęta, są częścią całej przyrody i dotyczy to tak samo obu płci.

Cóż więc jest poruszającego w ekofeminizmie, że doczekał się już równie wściekłych ataków jak feminizm (z którego się po części wywodzi)? Chyba to, że kryje się pod nim afirmacja cech zwanych "kobiecymi", które są bardzo niemile widziane w dominującym na świecie systemie. Co więcej, odrzuca cechy, które rzecznicy patriarchatu chcą przypisać kobietom. Na dodatek ta afirmacja dotyczy zarówno kobiet, jak i mężczyzn. W dominującym systemie najbardziej liczy się: konkurencyjność, zwycięstwo, indywidualizm, kariera itp., podczas gdy ekofeminizm mówi, że potrzebna jest równowaga, a takie cechy, jak: współodczuwanie, współpraca, kierowanie się uczuciami i intuicją są cenniejsze od cech patriarchalnych wywodzących się z psychicznej patologii i prowadzących od kolebki (edukacja!) do dualistycznego widzenia świata. Pewna Indianka o imieniu Starhawk, pisząca o ekofeminizmie, krytykowała współczesne kobiety za to, że często to one są nosicielkami patriarchalnych cech i lękają się wolności od przypisanych przez system ról.

Z perspektywy ekofeministycznej dzika natura jest szczególną wartością; jest niepodzielna. Pułapką niektórych nurtów feministycznych jest wpadanie w podziały dualizmu dzielącego świat na męski i żeński, tymczasem wszystko jest wzajemnie powiązane. Potrzeby człowieka nie są zbyt wielkie czy wręcz nieograniczone - jak chcą tego chorzy na patriarchalizm decydenci kapitalistycznego świata, a pożądanie nie jest jego wrodzoną cechą, dlatego system kapitalistyczny (społeczna formacja patriarchatu) musi rozwijać ogromny przemysł reklamowy, by od dziecka uczyć ludzi pożądania. Kobiety i mężczyźni jednakowo w tym uczestniczą. Patriarchat jest sposobem postępowania cechującym zarówno mężczyzn, jak i kobiety.

Ekofeminizm krytykuje zatomizowane rodziny (a więc rzecz świętą), w których kobiety stają się prywatną własnością mężów lub przyjmują pozycje mężczyzn w drodze do kariery, a wzajemna konkurencja i wyścig (Kowalscy mają lepszy samochód!) są paliwem podtrzymującym wzrost produkcji. Należy poszukiwać bardziej przyjaznych harmonii życia na Ziemi form społecznych.

Nie da się ukryć, że ekofeminizm jest kierunkiem diabelskim, bo podważającym wszystko, w co wierzy Prawdziwy Polak.

Janusz Korbel

PS

Nigdy bym tych herezji nie napisał (bo czytam te i podobne wiadomości z zepsutej Ameryki ze wstrętem), gdyby nie perfidny podstęp ze strony Redaktora ZB, ale niech to już zostanie między nami.

KILKA UWAG O…

To świetnie, że przynajmniej w prasie ekologicznej pojawiają się w końcu teksty o feminizmie i ekofeminizmie, czy też z feminizmem i ekofeminizmem jako określeniami w treści. Piszę o tym w ten sposób, gdyż te dwa terminy trochę się ze sobą mieszają i często teksty mające w swym nagłówku ekofeminizm bynajmniej nie o nim mówią. To, że jeśli jakaś feministka (z całym szacunkiem) jest przy okazji trochę "eko", to jeszcze nie znaczy, że jest rzeczniczką ekofeminizmu. Bycie w ruchu ekologicznym nie oznacza tego automatycznie, niestety. Tak jak wiadomym jest, że nie wszystkie działania w obronie przyrody odbywają się w duchu głębokiej ekologii.

Ekofeminizm nie mieści się po prostu w strukturach naszej cywilizacji, zaprzecza mu całym(łą!) sobą. "Całym" zamiast "całą" - oto widać jak na dłoni, że nawet język, jakim - siłą rzeczy - chcemy czy musimy się posługiwać, jest "męski" nawet tam, gdzie chodzi o sprawy czysto żeńskie. O ile da się żyć feministycznie, tj. egzekwując zdobycze wojowniczek feministycznych w zakresie równouprawnienia w pracy, urzędach, instytucjach politycznych czy w końcu w rodzinie, o tyle żyć ekofeministycznie prawie się nie da albo przynajmniej jest to bardzo trudne. Ktoś powie: życie ekologiczne jest samo w sobie też prawie niemożliwe lub co najmniej bardzo trudne, a przecież nie znaczy to, że nie należy próbować i np. bronić przyrody! Tak, otóż chodzi właśnie o to, czego w ramach ekofeminizmu powinniśmy bronić. Mam wrażenie, że tego właśnie nie wiemy dokładnie.

Czy w historii człowieka jest się do czego odwołać? Nie jest to łatwe, skoro wiele znanych nam kultur pierwotnych w istocie swej nie było aż tak harmonijnych w relacji z przyrodą, jak byśmy sobie tego życzyli. Poza tym tak naprawdę bardzo niewiele wiemy na temat naszej dalszej historii, skoro nawet pierwsi mieszkańcy Ameryki nie są dziś w pełni zidentyfikowani, w świetle ostatnich rewelacji na ten temat. Mówi się i wierzy, że miliony lat istnienia człowieka na ziemi były okresem matriarchatu. Pojawiły się jednak ostatnio pewne sprostowania, co do znaczenia tego słowa, wyjaśniające zresztą dość czytelnie ewentualne związane z tym nieporozumienia. Drugi człon słowa "matriarchat" pochodzi od archi z łaciny lub jak kto woli archa z greckiego. W pierwszym (łacińskim) wypadku archi znaczy tyle, co "główny, naczelny, pierwotny, pierwszy" - w tym sensie matriarchat to jakby archetyp struktury społecznej człowieka, oparty na Matce - jako centrum. W drugim jednak znaczeniu archa z greckiego oznacza władcę, wodza, przywódcę. Tymczasem wśród pierwotnych grup ludzkich, w ramach których uznajemy istnienie matriarchatu, żadna władza w znaczeniu "-archa" nie istniała. Nie było żadnej instancji centralnej, która by kierowała losami grupy, żadnego wodza ani królowej. Wszystkie decyzje podejmowano wspólnie, w czasie ogólnej narady, kiedy oczywiście wyodrębniały się jednostki wiodące, ale na zasadzie przekonania reszty do takiej, a nie innej decyzji. Dziś jeszcze możemy zaobserwować resztki podobnie funkcjonujących formacji społecznych u Pigmejów czy Papuasów z Nowej Gwinei, które uważa się za najmniej przekształcone od czasów pierwotnych. Dlatego dla określenia społeczeństwa, w którym kobieta stanowi centrum, jako szanowana, obdarzona szczególną właściwością dawania życia istota stosuje się od niedawna termin "społeczeństwo matryfokalne", a więc takie, w którym życie zorientowane jest na kobiety (dziedziczenie i inne procesy), ale kobiety nie dzierżą władzy politycznej (G. Baudler, Bóg i kobieta).

Właśnie! Tu kryje się istota ekofeminizmu. Kiedy pierwiastek żeński znajduje się w równowadze z męskim albo nawet go nieco dominuje, nie może być miejsca na jakąkolwiek władzę. Nie ma nikogo ważniejszego, nikogo, kto stosując jakąkolwiek represję, narzucałby swą wolę większości. Tak, jak w przyrodzie. Przyroda jest doskonale ekofeministyczna. Jest ucieleśnieniem tego pojęcia. Owszem, istnieją struktury społeczne w ramach poszczególnych gatunków, ale nie ma w nich władzy. Osobnik dominujący jest najlepszy do tego, by działać w interesie całej grupy i jak tylko pojawi się nowy, jeszcze lepszy, tamten ustępuje; bez walki, która miałaby osłabić kondycję grupy. Zarówno samice, jak i samce spełniają cudownie swoją biologiczną rolę, wiedząc, że każde nadużycie jednej strony wobec drugiej nie jest w interesie przetrwania gatunku. Podobno rzeczywiście człowiek przez większą część swojej obecności na Ziemi był pokornym "zjadaczem padliny", harmonijnie wpisanym w doskonałość przyrody. Patriarchat narodził się nierozerwalnie z władzą; z tworzeniem struktur państwowych, na czele których stała zwykle jakaś jednostka posługująca się "organami" tejże władzy.

Istnieją ślady struktur państwowych, w których władzę sprawowały kobiety i był to rzeczywiście matriarchat w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie miał jednak wiele wspólnego z ekofeminizmem, nie trwał zbyt długo, a kończył się zwykle gwałtownym wzrostem ucisku kobiet przez mężczyzn. Niestety, w rywalizacji z mężczyzną w ramach struktury patriarchalnej kobieta zawsze przegrywa. Na tym polu pozostaje płcią słabą. Zawsze można ją w końcu zgwałcić i zmusić do rodzenia (co jest znacznie trudniejsze, jeśli nie niemożliwe w odniesieniu do mężczyzn) czy zniewolić fizycznie, choćby nie wiem jak bardzo była lepsza od mężczyzn we wszystkich innych dziedzinach. Wobec patriarchatu opcja ekofeministyczna nie ma w ogóle szans, bo pozbawiona jest narzędzi walki, a więc możliwości obrony, jak zresztą cała przyroda wobec współczesnych możliwości człowieka. To wszystko w ramach naszej ludzkiej czasoprzestrzeni, bowiem "wobec wieczności" cały ten nasz patriarchat jest - oczywiście - tylko niewielkim zawirowaniem w nurcie życia całego kosmosu. Ale skoro i tak warto chronić przyrodę, to pewnie też warto szukać w sobie dzikości czy to męskiej, czy to żeńskiej. Pytanie tylko, co to oznacza.

Niepokoją mnie cytowane przez Anię Nacher słowa z książki C. Pinkoli Estes Kobiety, które biegają z wilkami - bardzo cennej skądinąd - mówiące o tym, jaka powinna być zdrowa (w domyśle: dzika) kobieta: jak wilczyca; wolna, zaradna, twórcza, stale podejmująca wędrówki, czuła dla najbliższych, nieustępliwa w walce. Ania pisze też, że tego właśnie możemy nauczyć się od Natury. Tylko że wilczyce w Naturze nie wszystkie są waderami. Nie wszystkie, a nawet mniejszość z nich ma własne potomstwo, część pozostaje na zawsze "ciocią" pomagającą w wychowaniu cudzych młodych, a niektóre nawet w ogóle do potomstwa nie są dopuszczane. Nie tylko zresztą wilczyce. Jane Goodall opisuje wzruszającą nas, ludzi, historię szympansicy Gilki, której nie udało się wychować ani jednego swojego dziecka, prawdopodobnie dlatego, że była nieco inna, brzydka - miała śmieszny, wielki okrągły nos. Inne szympansice notorycznie zagryzały dzieci Gilki, jak tylko nadarzała się ku temu okazja. W przyrodzie nie ma sprawiedliwości w znaczeniu, w jakim chcielibyśmy ją widzieć. Nie wszystkie samice spełniają się maksymalnie we wszystkich sferach życia, w których mogłyby to robić, a mimo to, czyż nie są dzikie? Czy kobieta niezaradna nie może być dzika, skoro właśnie niezaradność jest jej cechą absolutnie naturalną? A jak nie jest twórcza? A jak nie jest czuła dla bliskich, bo ich nie ma i jest np. samotnicą? Znam kilka kobiet - gospodyń domowych, absolutnie niezaradnych, nietwórczych i niezdolnych do "podejmowania podróży", cierpiących na okresowe depresje dlatego, że nie spełniają obecnie funkcjonujących oczekiwań, by być aktywną, ambitną, niezależną finansowo itd. Tymczasem one najlepiej czują się w domu. Musimy zdać sobie sprawę, że odkąd nie żyjemy w małych grupach plemiennych i nie należymy do małych wspólnot, w ramach których kobiety spełniały swą naturalną potrzebę bycia w związkach (z całą wspólnotą) i miały bardzo klarowną, biologiczno-społeczną rolę do spełnienia, nie ma uniwersalnych cech stanowiących o zdrowych kobietach. Są cechy żeńskie, archetypowo żeńskie i są to na pewno między innymi te wymienione przez C. Pinkolę Estes, ale mogą one być cechami zarówno kobiet, jak i mężczyzn. To nie jest tak, że w każdym osobniku musi istnieć równowaga cech męskich i żeńskich. W każdej grupie plemiennej byli bardziej i mniej agresywni samcy lub w ogóle nieagresywni, bardziej i mniej uczuciowe samice itd. Dopiero w grupie, wspólnocie, a nawet gatunku dokonuje się zrównoważenie tych cech, które daje harmonię. Dlatego nie istota indywidualna, ale wspólnota jest optymalną "komórką społeczną".

Tak sobie myślę, że sygnałem odnajdywania elementów swej prawdziwej, dzikiej natury jest chyba radość, jaką zaczyna ów poszukujący emanować. Nie ma nic bardziej radosnego niż dogrzebywanie się pod stertą nabytych uwarunkowań, cudzych oczekiwań, ogólnie przyjętych wzorców i stereotypów tego, co tak naprawdę nasze; cech, które takie czy inne są autentyczne i mamy odwagę je zaakceptować, a do tego jeszcze odnajdujemy się w szerszym kontekście, związkach z całą przyrodą. Spotkać smutną i zrzędliwą feministkę, to właściwie nic nadzwyczajnego (z całym szacunkiem dla feministek, ze świadomością tego, że to dzięki nim mogę sobie takie rzeczy pisać), ale ze smutną i zgorzkniałą ekofeministką musi być coś nie tak.

Marta Lelek
"Dzikie Życie"
Pracownia na rzecz Wszystkich Istot
Modrzewskiego 29/3, 43-300 Bielsko-Biała

PS
DYGRESJA FEMINISTYCZNA

Ostatnio przez przypadek spojrzenie moje przykuł napis na butelce jakiegoś soku, mówiący coś tam o walorach tego produktu, ale chodzi o to, że zaczynał się od słów: Klientki i klienci! Ladies and gentelmen! - tak zaczynają się mowy wielkich polityków w najwyższych izbach, tak też zwracał się do publiczności mistrz bleusa Albert King w czasie swojego koncertu w jakimś klubie, do którego pewnie jeszcze niedawno ladies nie miały wstępu! Ladies na początku, kobiety pierwsze wpuszczane do środka czegokolwiek, kobietom pierwszym otwiera się drzwi samochodu itd. Co to jest? Pomijając względy praktyczne, mogące się odwrócić akurat na niekorzyść kobiety, bo wpuszczona pierwsza na jezdnię może pierwsza wpaść pod samochód na przykład, to wydaje się, że drzemie w tych konwenansach jakaś podświadoma potrzeba szacunku dla tych, bez których w końcu życie nie miałoby sensu. Moja kobieca intuicja, obciążona pamięcią krzywd przeszłości, każe mi jednak podejrzewać w tym jakaś obłudę. Co o tym myślicie, feministki?


"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 4 (106), 15-28 lutego 1998